Strona:Bruno Winawer - Dług honorowy.pdf/130

Ta strona została uwierzytelniona.

— Daverroes! — wołał Mec, przytrzymując oburącz kapelusz. — Gdzie pan mnie wiezie! Musimy pogadać poważnie.
Nie było okazji. Błyszczące auto wyplątało się z galimatjasu innych pojazdów i gnało przed siebie równo, spokojnie, niechybnie, ale w tempie tak zawrotnem, że wicher zdmuchiwał poprostu słowa, jak lotne puchy.
Minęli stację kolei podziemnej z napisem „Reichskanzlerplatz“ i wjechali po kilku groźnych, raptownych skrętach, nie zwalniając zresztą biegu, w dzielnicę will podmiejskich i pałacyków z ogrodami. Style migały w przerażonych oczach nauczyciela warszawskiego, barok wpadał na renesans włoski, strzyżone drzewa waliły się na sztachety i architektura nowsza z kolumnami greckiemi tworzyła jedną wielką rozigraną wstęgę, szalony, drgający pas transmisyjny.
Stanęli wreszcie, ale to nic nie zmieniło w sytuacji. Daverroes wyciągnął profesora z wyścigowego auta, pokazał w uśmiechu białe zęby, z których jeden, niestety, był złoty, wziął oszołomionego pedagoga pod ramię, przeskoczył z nim razem przez trzy schodki marmurowe, przebiegł tęgim galopkiem przez jasną salę, przejechał się nawet po gładkiej posadzce, jak sztubak