Strona:Bruno Winawer - Dług honorowy.pdf/62

Ta strona została uwierzytelniona.

fesor“ nie gwizdał do głośnika, zrezygnował z współpracy miauczącego kota. Zajął w warsztacie stół pod zlewem i długo bardzo konstruował jakąś pompę wodną. Potem wydmuchiwał różne rurki ze szkła i wytwarzał w nich próżnię. Jego „aparaty“ były bardzo kunsztowne, ale mniejsze od zwykłego kałamarza. Nic w nich nie dzwoniło i nic w nich nie syczało. Cienkie druciki biegły tu i owdzie, schodziły się, rozchodziły — i pajęczyna tych miedzianych przewodników, nakryta najczęściej pudełkiem od „tutek bez szwu Morwitan“ wyglądała, jak zagmatwana robótka ręczna z okresu prababek.
Wąsaty ślusarz patrzył zpodełba na nieprzystojne praktyki i bezcelowe dziwactwa. Próbował nawrócić manjaka i pchnąć go na właściwą drogę. Ale profesor kiwał głową, zgadzał się na wszystkie argumenty i po chwili znów majdrował uparcie przy blaszce, niewiększej od marki pocztowej, albo ślęczał nad folją metalową cieńszą, niż bibułka do papierosów.
Na śniadanie zjadał suchą bułkę i serdelek. Wódkę nawet pijał, owszem. W wolnych chwilach, kiedy jego szkiełka suszyły się nad palnikiem gazowym, grywał z Kulką w warcaby, ale nigdy — nawet po trzech kieliszkach większych — nie zwierzał się z tego, co robi. Mruk...