Tłum zrozumiał nareszcie, o co chodzi, bo z tysiąca gardzieli sędziów, policjantów i świadków odwodowych, z gardziołek pań, pisujących na maszynie, z ust stenografistek i dam, nieobdarzonych posadą państwową, zerwał się, jak na komendę, jeden głośny okrzyk:
— Hurra! Niech żyje doktor Przybram!
A wtedy starszy pan o czerstwej cerze jął mówić... Mówił szybko, po angielsku, a jednak tak wyraziście i jasno, że ostatni goniec sądowy, ostatni chłopak od windy — jakimś cudownym sposobem — rozumiał każde słowo.
— Ja jestem — mówił z parapetu galerji ów człowiek, bijąc się przytem pięścią w piersi, — ja jestem profesor William Morris z Pasadeny. Panowie o mnie nie słyszeli, ale to nic — w Ameryce mnie znają. Od dwóch tygodni (pokazywał na palcach, obrazowo, ten długi okres czasu) od dwóch tygodni — ja i ci moi towarzysze (gest w stronę trzech poważnych, rosłych, rzekłbyś: jednakowych jegomościów w jasnych homespunach) jedziemy dniem i nocą, przetrząsamy każdy kąt tej starej Europy, każdą dziurę, każdy Sambor, Lwów, Wiedeń, Jaremcze, Warszawę, Skolimów — w poszukiwaniu słynnego twórcy zimnych płomieni. Nic! kamień w wodę!
Dopiero wczoraj, jakaś karykatura w piśmie humorystycznem odkrywa mi nagle smutną prawdę: największy wynalazca wszech czasów jest identyczny z „podsądnym, Przybramem“!
Strona:Bruno Winawer - Doktor Przybram.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.