Strona:Bruno Winawer - Doktor Przybram.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

konie policyjne miotały się jak w gorączce. Jakaś deputacja z orkiestrą dętą utorowała sobie drogę do wagonu pierwszej klasy i kiedy nieszczęśliwy Przybram stanął wreszcie na stopniu — ze swą starą torebką skórzaną w ręku — bluznął raptem z mosiężnych trąb uroczysty marsz powitalny, a z tysięcy piersi ludzkich jakiś wrzask nieopisany. Zaniesiono wynalazcę do samochodu, szarpano na nim ubranie, wydarto mu z rąk — na pamiątkę — stary zielony, filcowy kapelusz. Gdyby nie ostra szarża policji konnej, jego auto nie dowiozłoby go żywcem do hoteliku Hammerand.
Tu zresztą cała historja powtórzyła się ab ovo. Tłum w mgnieniu oka zapełnił wszystkie ulice przyległe aż do Ringów włącznie. Straż bezpieczeństwa próbowała wykopać jakieś ścieżyny w tej plastycznej masie żywej, ale sprawiało to takie wrażenie, jakby ktoś czerpał wodę sitem albo dziurawą śluzą chciał zagrodzić rzekę.
Przybram wydłubał nieduży otwór w firance, zasłaniającej jego okno w apartamencie na pierwszem piętrze, i patrzał z przerażeniem na placyk przed hotelem.
Był osaczony, uwięziony. Nie było cienia nadziei, żeby mógł wyjść na miasto odszukać Nelli, pomówić z nią serdecznie, we cztery oczy, wyjaśnić nieporozumienia...
Co chwila pukał ktoś do jego drzwi. Dyrektorowie podupadłych teatrów żądali od niego, żeby ratował Sztukę, żeby przyszedł dziś na spektakl