Strona:Bruno Winawer - Doktor Przybram.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

stowała przy jego pierwszych krokach na tafli lodowej, pokrywającej grubą warstwą jezioro.
Profesor żył, jak sztubak na wagarach, jego zmęczone oczy wypoczęły w łagodnym półmroku, policzki nabrały rumieńców, krew żywiej krążyła w żyłach i nowe światoburcze plany rysować się już poczęły w wyobraźni.
Wieczorami — po dniu pełnym trudów — chodzili do kawiarni miejscowej. Nazywała się dosłownie „salong“ i nie różniła niczem od bawialni w domu zamożnego aptekarza na prowincji. Jakieś mereżkowane serwetki i patarafki na stołach, pluszowe meble pod ścianami, fotografje i lustra na ścianach. Pijali poncz szwedzki na rozgrzewkę i rozmawiali przeważnie o rzeczach sportowych.
W tym właśnie „salongu“ poznali młodzi państwo Lambertowie człowieka, który dziwnym zbiegiem okoliczności nazywał się — Olafson. Nie był genjalnym uczonym, jak ów z filmu, nie wymyślił nowego pierwiastku i nie leczył nim ludzi.
Był to poprostu malarz-pejzażysta i miał twarz indyjskiego kacyka. Czasem aż zdziwienie ogarniało widza, że władze mogły wydać temu plastykowi metrykę na nazwisko pospolitego Olafsona, zamiast mu wpisać w tej rubryce do pasportu: Jastrzębie Oko, Orli Nos, Żylaste Ramię, Ścięgno Tygrysa.
Olafson negował zajadle nową erę, erę „fosforów“ i „zimnych płomieni“. Malował stale pejzaże sielskie, obrazki z dalekiej przeszłości: pastuszek