Strona:Bruno Winawer - Doktor Przybram.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

nowszą piosenkę: „M-tak, dać drapaka do Argentyny...“
Hubert wyplątał się z tłumu, porzucił główne łożysko, stanął pod murem na bocznej ulicy, utkwił wzrok nieruchomy w napisie: „Okazja! wielka wyprzedaż koszul męskich! krawaty! kalesony!“ i postanowił pójść za pierwszą samotną osobą, która przetnie jego pole widzenia.
Pierwszą samotną osobą, był chłopaczyna w malowniczem „jersey“, białych pantoflach i koszuli z wyłożonym kołnierzem. Wypadł z za węgła, podskoczył, uderzył kijkiem od golfa w blaszany szyld i dał nurka w ulicę Główną.
— Cofam! — myślał samotnik w wyrudziałem palcie. — Nie będę uderzał kijkiem po szyldach. Nie dbam już o opinję ludzką, ale nie mogę się ośmieszać na trzy dni przed śmiercią. Czekajmy na numer następny.
Numer następny wyglądał bardziej solidnie. Była to kobieta o dziwnie wydatnym biuście i dziwnie skrępowanej talji. Można też było dostrzec na pierwszy rzut oka, że jej rozlewne kształty przekraczają znacznie pojemność gorsetu.
Hubert przeczekał kilka chwil i podążył za nią. Dama stawała przed każdą witryną, oglądała uważnie torebki skórzane i brzytwy, ananasy i wyroby z kości słoniowej, serwisy porcelanowe, miotełki i wieczne pióra. Głównie zaś dbała o to, żeby każdy jej krok był elastyczny, każde przegięcie głowy i kibici rozkoszne. Za restauracją Hammerschmidta