rej chował bilon. Tylko mała dziewczynka, roznosząca zazwyczaj ciastka, położyła jakiś „witzblatt“ na tacy z makaronikami i zaśmiewała się, zasłaniając dla przyzwoitości usta dłonią.
Pod oknem siedziała elastyczna dama o wydatnym biuście. Należała widocznie do składu miejscowego teatru operetkowego. Rzucała powłóczyste spojrzenia na Przybrama, na płatniczego — szczebiotała przytem bez przerwy z pewnym grubszym panem, do którego mówiła stale „dyrektoruniu“. Bił od niej wdzięk połączony „Hrabiny Maricy“ i „Słowika Hiszpańskiego“. Mimo to dyrektorunio wlepił oczy w przestrzeń, ssał cygaro a mięsiste wargi zacisnął tak, że tworzyły bardzo wypukły nawias, zwrócony końcami ku dołowi. Rozmowę podsycał jednym tylko krótkim wyrazem „no?“
— Przychodzę do domu — terkotała diva, — kwiaty. Róże! Olbrzymie! Ponsowe! Takie!
— No?
— Ręczę panu, że pan takich róż w życiu swojem nie widział. I zawsze ta sama kartka: „Nie chcę Pani poznać osobiście, bo kto wie, czy się nie rozczaruję. — Wielbiciel“.
— No?
— Pan musi przyznać, dyrektoruniu, że ja tu mam szalone powodzenie. Wczoraj wracałem do domu piechotą, ale dowiedziałam się z pewnego źródła, że chciano mi wyprząc konie.
— No?
Strona:Bruno Winawer - Doktor Przybram.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.