Strona:Bruno Winawer - Doktor Przybram.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

przez tłum śniadych Węgierek i stał ze świtą, odzianą w atłasowe chałaty, na marmurowych stopniach przy wejściu, gładził brodę i cmokał w zamyśleniu językiem o podniebienie.
Około godziny jedenastej zawiesiste morze głów, stłoczonych przy „Kreuzbrunie“, zakotłowało się raptem gwałtownie, jak powierzchnia wody pod działaniem śruby okrętowej. Syrop ludzki skłębił się, zagotował, zabulgotał.
— Proszę się usunąć! Proszę mi dać drogę! — usiłował ktoś mocnym, młodzieńcym głosem przekrzyczeć walca Waldteufla. — Muszę biec na ratunek! Rozumiecie, panowie?! Chodzi o życie ludzkie! Z drogi!
Pałeczka kapelmistrza znieruchomiała. Orkiestra umilkła nagle. Jakaś cisza niesamowita padła na tłum wielojęzyczny.
Ścieżyną, z trudem wyoraną w tem zbiegowisku, pędził człowiek. Dawał nurka, jak pływak, tam, gdzie nie mógł rozbić przeszkody, odbijał się, jak piłka tennisowa, od sprężystych brzuchów osób korpulentnych i, nim ktoś komuś zdążył odpowiedzieś na pytanie „co się stało?“, wypadł na aleję, prowadzącą na placyk kościelny. Pod górą, na zakręcie błysnął między drzewami jego pomarańczowy „cardigan“, słońce zapaliło aureolę nad jasną, wypomadowaną głową i... Walc zadudnił na nowo, fale na deptaku połączyły się i zabulgotały jeszcze głośniej. Nikt sobie nie będzie przecież psuł kuracji dla jakichś tam wybryków.