Strona:Bruno Winawer - Doktor Przybram.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

Jasnowołsy szybkobieg przeleciał obok hotelu Sterna, obok domu Goethego i dopadł wreszcie do niskiej bramy hoteliku „Goldene Krone“. Dzwonek elektryczny, nieprzyzwyczajony do dotknięć tak brutalnych, zabrzęczał głośno i przeraźliwie.
— Halo! — Jest tam kto? Balduf! Balduf Hans, nie Feliks! Co u djabła!
Przybysz chwycił za nogę stołek w podsieniu i jął nim z całych sił walić w ścianę.
Pomocnik portjera, Balduf (Hans), miał czarne, sumiaste wąsy, przypominał zlekka pierwszego skrzypka z orkiestry cygańskiej, ale posiadał jednocześnie flegmę dyplomaty angielskiego. Był świadkiem różnych tragedyj w tem uzdrowisku: widział, jak ludzie gubią kwit bagażowy, jak siadają do fałszywego pociągu, ale nigdy dotąd nie słyszał, żeby ktoś wszczynał rwetes tak szalony i bił poprostu krzesłem o ścianę. Otworzył szeroko usta, patrzył ze zdumieniem na eleganckiego szaleńca i mierzył go wzrokiem od stóp na gumowych podeszwach (Crepe Rubber Soles) aż do czubka głowy, uczesanej z angielska.
— Jestem.
— Pan doktór Przybram??!...
— Mieszka. A jakże, mieszka. Od podwórza. Pierwsze piętro, jedenasty. Trzy tygodnie już mieszka. Klucza w szafce niema — pan doktór jest w domu. Żeby aż taki hałas robić — przepraszam, że to mówię...
— Ma pan klucz zapasowy od numeru jede-