Strona:Bruno Winawer - Doktor Przybram.djvu/45

Ta strona została uwierzytelniona.

dzie dzisiejsi tacy dziwni. — Może pan co innego wynajdzie — mówią. — Coś prostszego, prędszego.
— Racja! — wtrącił Castiglioni. — W kartach jest to samo. Nikt dziś nie chce grać w preferansa, bo to trwa za długo. Wszyscy grają w baka. Teraz grunt — to prędka rozgrywka.
— Widocznie mój pomysł wymaga zbyt długiej rozgrywki. Odsyłano mnie od Annasza do Kaifasza, zbywano niczem. Czułem się, jak natrętny kwestarz. Na sam mój widok twarze się wydłużały, jakieś zniecierpliwienie ogarniało ludzi. Towarzystwa naukowe uważały mnie za manjaka, towarzystwa finansowe za warjata. Być może, że mój projekt nie ma doprawdy wartości handlowej...
— Hm... Niech mi pan wytłumaczy, krótko, zwięźle, o co chodzi. Uprzedzam, że mnie wyrzucono z piątej klasy i o nauce pojęcia nie mam. Niech pan je, niech się pan nie przejmuje. Niech pan mówi zupełnie spokojnie! Więc? Polecam panu te knedle.
Przybram jadł knedle, rysował widelcem figury w powietrzu. Potem pił złotawe wino z kielicha, który przedziwnie załamywał światło słoneczne, — operował jakiemś dziwnem, posrebrzanem narzędziem strasznego homara. Chwilami zjawiały się w jego polu widzenia czary greckie, napełnione truskawkami i kremem, to znów jakieś pozłacane, minjaturowe filiżanki i lilje szklane, nalane zielonym płynem.