Strona:Bruno Winawer - Doktor Przybram.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

ta sama kawiarnia, ten sam osobnik, a co za różnica! Ja tu sobie jednym gestem rozdzielam strumienie ludzkie, tratuję rabinów i dyplomatów, siedzę obok najcudniejszej kobiety na świecie, wiatr mi dobrotliwie włosy rozwiewa, słońce mi gorące całusy przesyła. Ciekawa rzecz, kogo tam los teraz tłamsi... Bo trudno przypuścić, żeby taki ogrom szczęścia mógł powstać z niczego, akurat w tem miejscu, gdzie buja znikomy, czarny punkcik ruchomy — doktór Przybram. Nie, musiało się coś radykalnie zmienić we wszechświecie... Musiało się coś stać w Naturze!
W naturze nic się nie stało, natomiast czerwona torpeda wypadła na szosę, wiodącą do Marxtalu. Droga wiła się serpentyną wśród łąk zielonych i te ustawiczne skręty bardzo źle podziałały na samochód: burczał gniewnie, poszczekiwał, jak wiejski kundel, otrząsał się, zataczał, jak pijany, szczękał błotnikami, ruszał groźnie skazówkami na wszystkich cyferblatach. Wreszcie rzucił się — ni stąd, ni zowąd — na jakiś spokojny, solidny słup telegraficzny, zaczepił go umyślnie kołem, objechał piętnaście razy, szczeknął ochryple, dał susa i stanął dęba, ciskając Przybrama pogardliwie na środek przydrożnej łąki.
Docent zakreślił w powietrzu łuk i wywinął koziołka, poczem wylądował łagodnie, twarzą do szosy. Widział też, że koła wściekłej bestji wciąż jeszcze się kręcą, że ludzie z okolicznych tarasów