Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/107

Ta strona została przepisana.

ciemnych indywiduów. Salome wędruje, jak prawdziwa „złota cebula“ z łańcuszkiem — od Heinego do Wilde’a i od Flauberta do Kasprowicza.
Przez długie lata i dziesięciolecia policja, złożona z poważnych brodatych profesorów i historyków, próbuje ustalić jakiś tytuł własności w tych zagmatwanych złodziejstwach literackich, próbuje odnaleźć prawego właściciela i zwrócić mu co do niego należy. Napróżno! Ze świecą uczciwego człowieka odszukać nie można. Dwa miljardy ludzi zamieszkuje ten glob i dwa miljardy ludzi w chwili, kiedy się do pisania zabieram, jakieś zdania wygłasza, jakieś opinje wypowiada. Skąd zdobyć pewność, że tych kilkadziesiąt słów, które przed chwilą na atrament zamieniłem i za które żądam honorarjum, są akurat moją wyłączną własnością duchową, a nie Kalidasy, Dalaj Lamy, Lao Tsego, rabina z Góry Kalwarji, D’Annunzia, starej Kownackiej, Jewreinowa, małego Orgelbranda, Li-Hung-Czanga, Forda, Larousse’a?
Od owej nocy pamiętnej, od owej rozmowy w „Kresach“, która mnie uświadomiła, jakie to kary grożą człowiekowi za zbrodnię plagjatu — próbuję wrócić na uczciwą drogę. Wertuję i obracam na nice każdy nieopatrznie zapisany arkusik papieru. Przekreślam, zmieniam, przeinaczam. Napróżno. Szydło z worka wyłazi: to pożyczyłem od Prusa, tamto od Dickensa. Ostatecznie samo słowo, z którego się nasze utwory składają, nie jest naszym wymysłem, przywłaszczyliśmy je sobie, wynajęli na czas pewien. Jak w tym dziwacznym ma-