Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/112

Ta strona została przepisana.

Akademja szwedzka chciałaby to czytać, ale jestem pewien, że„ Piątek“, „Sobota“ a zwłaszcza: „Niedziela“ byłyby pełne grozy i niesłychanego w dziejach literatury natężenia dramatycznego.
O, bo polała się już krew, tak jest, były już zatargi krwawe o miejsce w Ziemiańskiej! Wiem o tem, bo pewien znajomy mój, liryk, który z jakiegoś „bocianiego gniazda“ za ladą przygląda się codzień Malstroemowi warszawskiemu, udzielił mi łaskawie kilku informacyj.
— Pojedynek! — mówił mi ów liryk drżącym głosem. — Nie umiem panu powiedzieć, czy się będą bili na szable, czy na lance — z mojego kąta za kontuarem przez te przeklęte herbatniki i badjanki nie dosłyszałem dokładnie, o co chodzi — ale to wiem napewno: będą przelewali krew! Sprawa honorowa! Pojedynek!
— Kto? Z kim?
— Mainacht-Wnocmajewski z Mdąbdzińskim!
— O co?
— O stolik. Było to, uważa pan, tak. Zastrzegam się, że nie wszystko podam ze ścisłością naukową, bo przez te napoleonki z kremem... Ale — do rzeczy! Otóż pod lustrem siedzi sobie spokojnie Mdąbdziński, gładzi dłonią przedział (na głowie) i widocznie czeka na kogoś. Wtem wpada z teką Mainacht-Wnocmajewska i, nic nie mówiąc, siada przy tym samym stoliku, poczem zamawia pół czarnej. „Przepraszam cię, moja droga — Mdąbdziński na to — krzesełko jest zajęte“. Pan zna Meinachtową i wie pan, jak dalece ta kobieta jest uparta.