Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/113

Ta strona została przepisana.

„Niezajęte — mówi Mainachtowa — j’y suis, j’y reste“, „Ofeljo — mówi Mdąbdziński — proszę cię, odejdź“. „Nie odejdę“. Tak sobie gwarzą crescen do i fortissimo — aż tu raptem wyłania się z tłumu sam Mainacht-Wnocmajewski. „Obraziłeś moją żonę — powiada do Mdąbdzińskiego, — pęc, brzdęk — uważaj się za spoliczkowanego“. Awantura, afera honorowa, świadkowie, obustronny protokół. Spotkają się z bronią w ręku pod Wawrem...
Jednem słowem, drogi panie, przeżyliśmy szereg zajść parlamentarnych, później mieliśmy dla odmiany serję pojedynków dziennikarskich, teraz wkraczamy w nową fazę: afery honorowe i krwawe starcia o zamieniony kapelusz, o słoik musztardy, o krzesło w kawiarni. Przy lada okazji — średniowieczny sąd Boży na udeptanej ziemi. Ilekroć ten czy ów krewki i rączy Mainacht-Wnocmajewski dojdzie do wniosku, że jego żona powinna siedzieć tam, gdzie siedzi Kopernik, udaje się na placyk przed dawnym Karasiem, mówi głośno to i owo, poczem czeka w domu chodząc, jak Napoleon, po pokoju, aż mu astronom toruński przyśle Mickiewicza i Poniatowskiego dla „ułożenia warunków“. Gdyby Kopernik stchórzył, nie zażądał satysfakcji i nie przysłał świadków bohaterskiemu przedsiębiorcy budowlanemu — jest raz na zawsze zarżnięty w opinji publicznej. Musi emigrować z Warszawy. Nie reagował — koniec!
Dwie rzeczy mnie w tem wszystkiem zastanawiają. Po pierwsze — żyjemy w środowisku może najbardziej opryskliwem na świecie. Sam hidalgo,