Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/121

Ta strona została przepisana.

ONA. Co pan robi? okno jest tam!
ON. Tam? Przepraszam. (Ustawia swoje stołki gdzieindziej) „Co widzę! margrabina. Ta kobieta jest w moim guście. Per Bacco“. Pani mówi.
ONA. Jeszcze nie. Rzuca pan portret Napoleona Wielkiego i całuje mnie pan. Ale nie tu!
ON. Nie? Boże, jaka to głupia sztuka. „Piękna kobieta. Carramba“.
ONA. (woła) Margrabia!!
ON. Jakto margrabia? Dlaczego pani krzyczy? Pani nic nie mówi, pani drzemie.
ONA. Ale mąż wchodzi. Chwyta pana na gorącym uczynku.
ON. Racja. Chwyta mnie na uczynku.
ONA. Pan go wzywa na pojedynek. A ja przez ten czas drzemię. Ja wciąż drzemię.
ON. Słusznie. Ale jakże ja go wyzwę na pojedynek, kiedy szelma poszedł do Szwajcarskiej na kawę. Margrabia! (Siada przy niej. Mówi serdecznie i z uczuciem). Wie pani, — czasem, rano — mam takie uczucie dziwne. Taka jakaś chęć się we mnie rodzi. Chciałbym sobie zagrać coś tragicznego. Chciałbym odtworzyć coś w poważnym, serjo, głębokim, życiowym — kinodramacie.
ONA, Dlaczego właśnie w kinodramacie?
ON. Widzi pani, przedewszystkiem dlatego, że to, co człowiek gra przed aparatem pozostaje, nie ginie. Film to nieśmiertelność aktora. W teatrze gra pani dla kilkuset ludzi, dla zblazowanej zidjociałej krytyki, dla galerji. W kinematografie gra pani dla Wieczności! Dla potomnych! Dla Europy.