Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/123

Ta strona została przepisana.

darta, suknia w strzępach, lakierowane pantofle. Twarz blada, jedwabne pończochy. Otrzymuje pani posadę i robi pani wyplatany stołek. Służę pani. O!
ONA. Co mam z tem począć?
ON. Niech się pani stara wrócić na uczciwą drogę — niech pani wyplata stołek. Więcej gry w twarzy, niech pani przewraca oczami. Dobrze.
Ja idę do fabryki. Cylinderek, laseczka. Bogaty, ale smutny.
Spostrzegam panią, pani — mnie. No?
Spuszcza pani oczy. Pierś pani faluje. Dalszy ciąg za chwilę.
Wychodzi pani z fabryki. Ja za panią. Idziemy. Ktoś na panią napada. No?
ONA. Rozumiem. Przerażenie. Oczy w słup. Co?
ON. Właśnie. Usta szeroko rozwarte. Pierś faluje. Ja nadbiegam. Chwytam nędznika za kark. Odrzucam, jak słomiany wiecheć... Ukłon. Cylinderek. Laseczka. Odprowadzam panią. Rozmowa. Szeroko usta, szeroko!
ONA. Dobrze tak?
ON. Doskonale! Niedziela. Pani siedzi z robótką przy oknie. Ja wchodzę. Bukiet. Rozmowa.
ONA. (rusza szczękami). A o czem my mówimy?
ON. Wszystko jedno. Byle usta szeroko, jak u dentysty. Najlepiej jest mówić o-aza, a-utor, E-ufrozyna, ko-operatywa. Chwytam panią za rękę.
ONA. Spuszczam oczy. Robótka mi wypada z dłoni.
ON, Ja coraz gwałtowniej. O-aza, a-utor, epizo-otja.