ON. Syna. Porywa mnie na konia i wiezie. Szlachetny młodzian. Jedziemy.
ONA. Ja przez ten czas występuję w kabarecie. Ollé! powodzi mi się. Mam własną willę. Jadę do własnej willi wtasnym samochodem.
ON. Szalona szosa w pampasach! Spotykamy się. Syn, pani, ja, koń. Koń, nieprzyzwyczajony do samochodu, staje dęba. Wysypujemy się ja — syn — koń —
ONA. Wyskakuję z samochodu. Klękam! Załamuję ręce! Przebóg! O-aza, epizo-otja, Eufrozyna!! Ładuje pana i jego do samochodu! Jedziemy. Willa. Salon. Składam pana na otomanie.
ON. Leżę i drzemię. W głębi syn pani romansuje z córką pani. Kochają się, pobiorą się.
ONA. Ależ panie?!
ON. W kinematografie można. Pobiorą się, dostaną dyspensę. Zresztą mnie to nic nie obchodzi. Leżę i drzemię — jestem raniony przez cow-boya i prócz tego wywaliłem się na szosie. Pić!
ONA. Ja czuwam przy panu w kostjumie tancerki hiszpańskiej. Carramba!
MARGRABIA. „Wicehrabio! Jak pan śmie! To moja żona!“ Hę? Co wy wyrabiacie? Pani powinna leżeć na kanapie!
ON. Wszystko jedno, kto leży na kanapie!
MARGRABIA. Ależ bójcie się Boga, co to ma znaczyć? Wpadam na Carramba i co widzę? Cała sytuacja na nic! Zlitujcie się — przecież w sztuce jest inaczej!!