Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/131

Ta strona została przepisana.

On. Nareszcie! Proszę o tragiczny wyraz twarzy i bolesny uśmiech! Akcja, jak w każdej współczesnej sztuce historycznej, jest bajecznie prosta: niema jej wcale. Dialog toczy się natomiast między podręcznikiem szkolnym a Encyklopedią Orgelbranda.
Ja jestem nader wybitny bohater i posiadam mocne, głośne w dziejach nazwisko.
Ona. Nazywa się pan — książę Romuald Gierasieński.
On. Właśnie. Jestem piękny, ale płochy.
Ona. Współcześni przezwali pana — uroczy Bdyś.
On. Tak jest. Piję tedy i gram w karty, a tymczasem... Pierwszy akt! Statyści w kostiumach od Dłutka gadają głupstwa. Ekspozycja. Ja wchodzę. Blady, niewyspany. Monolog:

Nigdy już, nigdy grać nie będę w klubie!
Tam kraj mnie woła a tu ktoś mnie skubie.
Przegrałem w baka, a nawet w pokera,
Sumę, co zera trzy! w sobie zawiera!

Ona. Pauza! Moje wejście!
On. Tak. Lokaje w kostjumach, projektowanych przez prof. Cebrzyka, anonsują: Diana, margrabina Raciążer! Ja chwytam się za serce i wołam: „ona“, ponieważ wiadomo powszechnie, żeśmy się poznali na balu dworskim w Berdyczowie, gdzie powziąłem dla pani afer — nie afekt...
Ona. Wchodzę! Ty tutaj, książę?! A tam, w Berdyczowie, zdrada się lęgnie... Rym! Panie! Rym! Prędzej!