Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/152

Ta strona została przepisana.

do niego przy każdej okazji. — Kitchener, lord angielski, tak twierdzi, ale i Foch mówi to samo i nawet Hindenburg. Wszyscy mówią to samo. Odmieni się, będzie dobrze. Trzymajmy się, panie Pietrzak, nie dajmy się.
Pod koniec roku 18-go (grzmiały już armaty pod Chateau-Thierry i brzask nowych dni, jak to powiadają, jaśniał już na niebie) pan Pietrzak ni stąd ni zowąd chwiać mi się począł — nie trzymał się dość mocno i dał się... Wyprawił poprostu którejś niedzieli całą rodzinę za miasto, przymknął szczelnie drzwi i okna, siadł, jak zwykle, na zydelku krawieckim, odkręcił kurek gazowy i czekał.
Przypadek zrządził, że z mego okna dojrzałem jeden z pierwszych, iż coś się tam niedobrego święci na vis-à-vis, u sąsiada na przeciwległym trotuarze. Pomińmy szczegóły...
Zdążyliśmy na czas, dobrzy ludzie sprowadzili Pogotowie, ocucili go, wyleczyli.
W tydzień potem mówiłem już do niego patetycznie:
— Jakto, panie Pietrzak? Teraz pan takie rzeczy robi? Kiedy właśnie rydwan historji na nowe wjeżdża tory? Kiedy świt nowej epoki, że tak powiem, kiedy przełom, że się tak wyrażę, i kiedy bujne życie — co tu gadać — tryska ze stwardniałej skorupy naszego globu? Kiedy niebo zorzą płonie i ptaszkowie śpiewają hosanna?...
Onegdaj spotkałem pana Pietrzaka na schodach jedenastego komisarjatu. Rejestrowaliśmy się obaj, zgodnie z reskryptem z dnia 30.XII. i stosownie do