rozporządzenia Nr. 2340/22... Przed nami szereg obdartych obywateli, poręcz lepi się od brudu, z czarnych ścian tynk opada, ogon potępieńców wije się przez dwa piętra i kawał podwórza, ziąb dokuczliwy po kościach łazi, zęby szczękają, jak harfa eolska, za każdym podmuchem wiatru. Na tych samych smutnych schodach, w taki sam dzień ponury, w tym samym cyrkule, ci sami ludzie wystawali już nieraz godzinami i nieraz już dzwonili zębami — dawniej, ongi, w czasach dalekich, przedhistorycznych.
— Jakże tam teraz, panie Pietrzak? Poprawiło się? — pytam sąsiada z ogonka. Los nas bowiem rozłączył i nie widziałem go ze dwa lata.
I pan Pietrzak rozpoczyna długą, długą opowieść. Nie śpieszy się, bo wie, że mamy czas. Będziemy tu stali — wedle obliczeń przybliżonych — od dziesiątej do drugiej, w zaduchu i ścisku. Mówi tedy szeroko o kaszy, o pęczaku, o drożyźnie, o chlebie, o czworgu dzieciach, o gazie...
— Trudno wyżyć z tej łataniny. I materjały drogie, i roboty niema, i w mieszkaniu ciasno, i żona czegoś słaba, i z synem...
Jednem słowem źle i nawet — zdaje mi się — ten poczciwina ma jakiś żal do nas, żeśmy go wtedy odratowali.
W jego życiu — dziwnym trafem — ani bitwa nad Marną, ani Lloyd George z Kłajpedą, ani Poincaré z Ruhrą, ani Witos, ani Wersal, ani Spa, ani Waszyngton, ani Liga, ani Curzon, ani Paderewski, ani Askenazy, ani Dawes — nic, literalnie, dosłow-
Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/153
Ta strona została przepisana.