Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/154

Ta strona została przepisana.

nie nic zmienić nie zdołali. Ten sam ma sklepik na Wspólnej, tę samą nędzę w sklepiku i ten sam wycinek na ścianie „Latest Fashion 1912”.
I rzecz dziwna! Kiedy tak wzrokiem zwolna przebiegam po znękanych twarzach moich kolegów z ogonka cyrkułowego — widzę raptem jasno, że nas tu jest więcej takich Pietrzaków! Literat zbija — jak dawniej — te same bruki, wysiadując po tych samych kawiarniach te same stołki. I malarz marznie w tej samej pracowni, i aktor pije z rozpaczy tę samą siwuchę. I pan Kleinsinger ze Świętokrzyskiej sprzedaje, jak za moich lat szkolnych, te same cuchnące klejem książczyny a podręczniki małym uczniakom... Jest nas dużo, panie Pietrzak, bardzo dużo...
Mężowie stanu siedzą tam sobie na konferencji przy zielonym stole, paćkają Bazewiczowi mapę atramentem bajecznie kolorowo i myślą, że dokonali rzeczy wielkich. Nasza kucharka, Michcia, rozumuje zupełnie w ten sam sposób i kiedy przeleje razem z wodą ryby, przeznaczone na obiad postny, z balji do wanny, wpada w zachwyt nad własną genjalnością.
Ale mały karasek, któremu przy tej okazji ogon nadłamano i łuskę zdarto, pływa w wannie jeszcze bardziej zafrasowany, niż w balji, i nic nikomu nie mówiąc — pocichutku zdycha.
I właśnie coś podobnego dzieje się teraz w Europie. Przelewają nas z pustego w próżne, a miasta giną, marnieją. W Warszawie domy się walą, odrapane mury o pomstę do nieba wołają —