Noc, ziąb, księżyc. Na cokole z napisem: „Mikołayowi Kopernikowi rodacy“ siedzi, wysunąwszy nieco prawą nogę, astronom toruński i piastuje swoją kulę i cyrkiel.
Szszpkowski. O! — Nareszcie ktoś jest. Przepraszam najmocniej. Przepraszam. Czy tu jest ulica Szgla? Szczygla? Szszpkowski jestem — bardzo mi przyjemnie. Daruje pan, że go niepokoję, ale, jako urodzony, rodowity warszawiak, zupełnie się teraz w tem mieście nie orjentuję. Czy — szanowny pan — jako nietutejszy — nie wie, gdzie jest ulica Sszzgla?
Milczy, czy ma chrypkę? Panie! Odezwij-że się pan! Masz ci biedę, ktoś się zaziębił, umarł i zesztywniał. Panie! kto pan jesteś?
Kopernik. Kopernik.
Szszpkowski. Mówi. Bogu dzięki — mówi! Szszpkowski. Pozwoli pan, że się przysiądę. Ogromnie