się cieszę, że pan przemówił... Już myślałem — jakie nieszczęście albo co. Bo tego lata to nawet na słońcu jest ośm stopni w cieniu — a cóż dopiero o tej porze! Co pan właściwie tu robi o tej porze na słupie?
Kopernik. Siedzę.
Szszpkowski. Aa! A kto pana tu posadził, panie Kop-Kopelman?
Kopernik. Nie czytał pan? Napisane jest przecież — wdzięczni rodacy.
Szszpkowski. Ha! Impertynencja, słowo honoru. Żeby człowiekowi z delikatnem zdrowiem taką posadę dawać. Czy to dla pana zajęcie? To dla nocnego stróża. A co pan w ręku trzyma, panie Kop-Kulebiak?
Kopernik. Planetarjum.
Szszpkowski. Aha. Aha. Rozumiem. Co takiego?
Kopernik. Wszechświat.
Szszpkowski. Aha! Wszechświat, Naturalnie, Myślałem, że bomba pilznera, ale bomba toby miała uszko. Ponieważ zaś nie ma ucha, to musi być oczywiście wszechświat. I tak dzień i noc pan tu siedzi?
Kopernik. Dzień i noc.
Szszpkowski. Skandal, słowo daję. I oddawna, panie?
Kopernik. Od kilkudziesięciu lat... z górą.
Szszpkowski. Okropność, jak u nas ludzi traktują. Kilkadziesiąt lat na tem samem miejscu siedzi i nie awansuje! Gdzieindziej toby pan już dawno się
Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/157
Ta strona została przepisana.