Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/159

Ta strona została przepisana.

Coś podobnego, to mi się pierwszy raz w życiu zdarza. Literatów umieszczałem na poczcie, poetów w policji, malarzy w mące amerykańskiej — ale na astronoma jeszcze nie natrafiłem! Mój panie Kop-Kobryner, skąd się to panu wzięło, u djabła? Co za idea? Astronom? U nas? Z czego pan będzie żył? Chyba się pan chce bogato ożenić?
Kopernik. Nie.
Szszpkowski. No to pan z głodu umrze, zapewniam pana.
Kopernik. Ja już umarłem — 380 lat temu.
Szszpkowski. To i tak nadspodziewanie długo się pan trzymał! Co za głupstwa po ludziach chodzą! Chłopak młody, zdrów, przystojny, zamiast się do handlu wziąć, albo na walucie spekulować, albo na posadę wstąpić — na astronomję się rzuca. To tylko w takim Zgierzu, jak Warszawa, jest możliwe. Astronom!
Teraz rozumiem, dlaczego pana posadzili na świeżem powietrzu. Bo i co z takim robić, rzeczywiście? Na co się pan komu może przydać? Darmozjad pan jest, próżniak, z grosza publicznego pan żyje, pracować się panu nie chce! Ot co jest!

CIŻ I POSTERUNKOWY.

Posterunkowy. Hej tam! Panie! Gdzieś pan wlazł? Na pomnik? Legitymację pan ma?
Szszpkowski. Niby ja? A jakże. Mam — urzędową. Urzędnik ZUPAPU! Referent. Ale ten z kuflem, w szlafroku, nie ma dokumentu! I żądam, żeby go wsadzono do kryminału. On tu całą ludność