Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/164

Ta strona została przepisana.
(Dzwonek).

Proszę mi ustawicznie w pracy nie przeszkadzać: Kto tam?
Co? Prezydjum? Mówię przecie: pana Kierdziela niema! Z Paryża wrócił, ale na dyżur nie przyszedł. (Energicznie) Powinien być, ale go niema. Żeby każdy robił, co powinien, toby życie było romansem. Sam pan jest arogant! Kto mówi? — Dydasiówna — Dydasiówna... Dydaś — rozumie pan! (Odkłada słuchawkę)

(i znów kilka akordów na Remingtonie).

„Nie dziw się, że bez słowa odchodzę,
„Ale temu jam winien jest czyż?
„Gdyś stanęła we śnie na mej drodze...

(kiks. Jednocześnie — telefon)

Co u djabła! — kto się pyta? Pan szef sekcji? Niech się pyta! Ja pana Kierdziela nie stworzę — za te głupie dwieście piędziesiąt złotych na miesiąc! Mam i tak dość roboty!

„Gdyś stanęła we śnie na mej dro-odze...

(kiks. — Drzwi się uchylają — Interesant).

Interesant. Ja — przepraszam — ja bardzo żałuję, że o tej porze, ale ja — o ulgowy paszport zagraniczny... Bo mnie powiedzieli, że mój wyjazd jest dla państwa konieczny. Ja mam kamienie żółciowe.
Halszka. W nocy? Pan oszalał?
Interesant. Mnie obiecano — ja wyjeżdżam — powiedzieli, że pan minister uwzględni...
Halszka. W nocy? Pan tu sobie przychodzi w nocy? Co to jest — ministerjum, czy łaźnia Fajansa?! Proszę wyjść!