Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/18

Ta strona została przepisana.

Zato — któregoś niedzielnego popołudnia — na jednym z five’ów warszawskich zasadzono mnie do mahjongga, wręczono mi trzynaście kamyków z barwnemi demonami, wiatrami, charakterami, bambusami i dobrzy ludzie wtajemniczyli mnie w arkana tej gry odwiecznej, która przywędrowała z Chin, znana jest od lat kilku tysięcy, ale dopiero teraz szturmem podbija Europę i robi furorę w Paryżu, Londynie, Nizzy i Tomaszowie. Od chwili, kiedym prawa owego madżonga dokładnie poznał, kiedym pochwycił jego sens filozoficzny, rozumiem sukces tej zabawy w świecie dzisiejszym. Więcej powiem — jestem zdecydowanym madżongistą, wierzę, że ta rozrywka ma w czasach naszych bardzo doniosłe znaczenie kształcące i życzyłbym sobie, aby ministerjum oświaty wprowadziło pongi, czao, wiatry pomyślne, smoki i bambusy do szkół średnich.
Okazuje się poprostu, że mędrcy Wschodu umieli stylizować nietylko wojnę, ale i konjunktury powojenne! W ma-dżongu zwycięża ten, kto — ustawicznie sprzedając i kupując — potrafi sprytnie wycofać z obiegu wszystkie — pozornie bezwartościowe — demony kwiatki, „pisma“ albo wiatry. Woła wtedy: — Hallo! uciułałam tu sobie — cierpliwością i pracą, umiejętnie korzystając z każdej okazji — cztery wiaterki południowe, mam wszystkie trójki bambusowe, zgromadziłem wszystkie kwiatkie, mam w ręku wszystkie zielone smoki w Warszawie... Płacić! — I oszołomieni partnerzy, którzy we właściwym czasie nie zdobyli się na energję, prześlepili odpowiedni moment, przegapili sposobność