sobie wynaleźć jakiś gwałtowny powód, jakiś „cel naukowy“ i pofrunąć.
— Dobrze, ale co? — zastanawiał się Kubuś, czyli Stanisław Z. — Co uczciwy fizyk będzie robił w powietrzu? To są zabawki dla tych tam — meteorologów. Badają kierunek wiatru, albo zachmurzenie, ale my? Ludzie nauki? W balonie? W „Tilly“?
Zabrałem się do roboty, jąłem wertować książki, medytować, wyliczać.
W trzy dni później — plan był gotów. Zawezwałem Kubusia do mego pokoju w laboratorjum (Z. pracował na pierwszem piętrze, gdzie przerabiał ćwiczenia ze studentami), posadziłem go na stołku pod manometrem rtęciowym i odezwałem się do niego temi słowy:
— Określimy i wyznaczymy zawartość pierwiastków promieniotwórczych w powietrzu frankfurckiem.
— Co?!
— Nie krzycz. Słuchaj. Praca będzie się nazywała w ten sposób: „Zur Kenntniss der Radioaktivitaet der Erdatmosphaere“. Aparatura jest nader prosta. Zabieramy dwie rury z węglem drzewnym i konewkę z wodą. Tam — w górze — przepuszczamy powietrze nad węglem, węgiel absorbuje emanację radu — tak powiada wyraźnie fizyk angielski, prof. Eve. Po powrocie badamy całą miksturę elektroskopowo — wyliczamy. Jeszcze nas umieszczą w „tablicach“, gdzie będziemy figurowali po wsze czasy, dopóki ktoś lepszego pomiaru nie wykona. Potomni będą o nas mówili z rozczuleniem, stu-
Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/25
Ta strona została przepisana.