Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/28

Ta strona została przepisana.

gnał! Telefon dzwoni donośnie raz — dwa — raz. Instytut meteorologiczny.
— Co tam?
— Powiedziałem im „wio!“ Anglja 756. Wyż barometryczny nad Irlandją. Pogódka — daj Boże każdemu. Jutro o 6-ej piętnaście spotykamy się na dworcu Głównym. Koleją do Griesheim. Stamtąd piechotą do fabryki „Elektron“ — do gazomierza. O ósmej ładujemy aparaty, balansujemy „Tilly“, czekamy na wiatr południowo-wschodni, ciskamy worek balastu i jazda! Jak tam rura? Gotowiście?
Mały Kubuś przybladł cokolwiek.
— Spytaj go — rzekł głosem drżącym, — czy jest pewien, że się nie zanosi na burzę. Niedawno — w Japonji — był niesłychany cyklon. Całą wieś zmiotło...
Dzwonię raz — dwa — raz — trzy.
— Jestem. Instytut meteorologiczny. Asystent Rotzoll. Kto mówi?
— Mówi pracownia fizyczna. Rotzoll, czy... Czy wy jesteście pewni, że wzlot odbędzie się zupełnie spokojnie? Nie chodzi mi o życie, bo co tam jedno marne życie ludzkie... Ale rura!! Nie macie pojęcia, co to za rura. To lada wiaterek może skruszyć na miazgę. Więc — jeżeli są jakie wątpliwości, jeżeli stan powietrza budzi najmniejsze obawy — odłóżmy lepiej całą sprawę. Nic pilnego... Pojedziemy we wtorek, albo zaraz po pierwszym. Naprzykład dwudziestego dziewiątego... Poco się śpieszyć?
— Niema żadnych obaw! Pogoda — mur. Słoń-