Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/29

Ta strona została przepisana.

ce — amen w pacierzu. Od trzeciego wieku przed Narodzeniem Chrystusa nie było tak pomyślnego rozkładu ciśnienia! Jutro o szóstej na dworcu...

Nazajutrz o szóstej lało, jak z cebra. Wicher miotał suchotniczemi drzewkami na Bockenbeimer-Landstrasse, niebo wisiało nad miastem szare, ciężkie — metalowa przykrywka na kuflu.
W poczekalni kolejowej siedziało kilka osób, „od wczoraj“, niewyspanych, podśpiewujących i wstawionych. Przy stoliku pod oknem pili kawę członkowie ekspedycji. Dr. Mateusz Seddig miał na sobie ceratową kurtkę, głowę zaś przyozdobił kaszkietem koloru niebieskiego. Asystent Rotzoll — pilot — we włóczkowym swetrze i czapce sportowej przypominał nieco cyklistę, Z. w melonie i paltocie warszawskim z dwoma gąsiorami, napełnionemi wodą wyglądał, jakby się udawał na podmiejską stypę pogrzebową. Przy nim w pozycji bardzo niewygodnej siedział, dzierżąc niedużą walizeczkę na kolanach, jakiś bardzo zażenowany człowieczyna o wyglądzie prowizora farmacji. Był to, jak się okazało „płatny pasażer“ naszej wyprawy, nauczyciel, który w ostatniej chwili — drogą protekcji — zapewnił sobie jedno miejsce w gondoli. Poczciwina wykładał w szkołach lat kilkanaście, mówił rokrocznie dzieciom o balonach, obcinał uczniów z aerostatyki i chciał zobaczyć, jak taka rzecz wygląda w naturze.
Towarzystwo spoglądało na szyby, smagane deszczem, na mokry peron, i miało miny kwaśne. Jeden tylko Z. uśmiechał się wesoło.