Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/30

Ta strona została przepisana.

— Nie jedziemy — rzekł mi na ucho. — Leje! Już jak się Rotzoll weźmie do roboty... Będzie lało ze trzy tygodnie. Wogóle — nic z tego!
Pilot ćmił fajkę i przeglądał jakieś kartki, na których blademi linjami nakreślony był kontur Europy.
— Popada sobie — mówił — i przejdzie. Już się nawet wypogadza.
W tej chwili właśnie wicher dmuchnął tak gwałtownie, że zerwał z głowy czapkę tragarzowi kolejowemu i toczył ją po szynach w kierunku na Heidelberg i Bazyleę.
Do sali wszedł portjer, zadzwonił i głosem donośnym, basowym grzmiał, jak przez tubę:
— Personenzug nach Griesheim... — zheim... nheim... ssheim. Bahnsteig zwei!... Sofort einsteigen!
Pilot zerwał się z miejsca, nasunął na ucho czapkę cyklistowską.
— Jedziemy! W Griesheimie też jest knajpa! Tam sobie możemy ułożyć spokojnie dalszy plan działania. Nie wiem, poco tu mamy wysiadywać — wśród gawiedzi i wczorajszych pijaków.
Zabrałem obie rury, które wyglądały jak dwa szklane kije bilardowe, Kubuś wziął pod pachę oba gąsiorki, niezbędne dla badań nad składnikami, profesor chwycił walizkę za ucho... Pojechaliśmy.
W Griesheimie przy dworcu była istotnie jakaś knajpa i tam też założyliśmy kwaterę główną. Pilot telefonował do fabryki „Elektron“ i do Instytutu frankfurckiego, stawiał jakieś kółka i chorągiewki na mapie Europy. Wreszcie (grałem właśnie naj-