spokojniej z Kubusiem w bilard) oznajmił nam, co następuje:
— Barometr... ciśnienie... izobara... Zachmurzenie... opady... kierunek wiatru... Jednem słowem — jeszcze nie wszystko stracone. Idziemy do fabryki, do gazomierza.
Poszliśmy. Pochód otwierał uroczysty Mateusz Seddig w kaszkiecie, na końcu szedł, dzwoniąc zębami i szklanemi gąsiorkami, Kubuś.
W tym samym ordynku bojowym wtoczyliśmy się przez małą furtkę na olbrzymie podwórko fabryczne. Po prawej — gruby parkan, za nim plant kolejowy i las kominów, po lewej — pola i ugory, przed nami — czerwone mury „Elektronu“, do których się tulił potężny, wielopiętrowy blaszany okrąglak — gazometr. U stóp owej strasznie „grubej Kaśki“ wyrastał tuż przy ziemi żółty bąbel. Narośl podrygiwała lekko, sięgała mniej więcej do wysokości trzeciego normalnego piętra i ujęta była w siatkę sznurową. Sznury biegły od wydętego pęcherza do kosza i od kosza znowu we wszystkie strony, wałęsały się po ziemi, tworzyły wdzięczne esy-floresy, jak na wystawie w sklepie powroźniczym. Cały nowotwór złośliwy — razem z koszem — nazywał się właśnie w języku naukowym „Tilly II“.
Wiatr — jakby na złość — przyczaił się na chwilę, przycichł. W górze, w szarej oponie chmur powstał ni stąd ni zowąd niewielki przerębel. Wyjrzało słońce.
— Musimy na wszelki wypadek zbalansować „Tilly“ — rzekł Rotzoll.
Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/31
Ta strona została przepisana.