Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/32

Ta strona została przepisana.

Zgasił faję, przesunął czapę z lewego ucha na prawe i ruszył mocnym krokiem w stronę gazomierza. Opierając się na rurze z węglem, jak pielgrzym z „Tannhausera“ na wędrownym kiju, podążyłem za nim. Za mną szli: nauczyciel, docent Mateusz Seddig i Kubuś.
I znów — tak tylko, na próbę, bez poważniejszych zamiarów — wgramoliliśmy się do kosza, pozawieszaliśmy nasze rury i gąsiory, poprzywiązywaliśmy je sznurkami do lin balonu, rozlokowaliśmy się w ciasnej gondoli, która pod naszym ciężarem przycupnęła natychmiast, osiadła nieruchomo na ziemi.
Z fabryki wybiegło kilku robotników i Rotzoll objął nad nimi dowództwo, komenderował z kosza głośno w mało zrozumiałem narzeczu frankfurckiem. Odczepił kilka woreczków i wysypał z nich piasek. Coś tam powiedział, dał jakiś znak umówiony, panowie z fabryki chwycili za zwisające postronki... „Tilly II“ jęła się wysuwać z za gazomierza na otwarte pole.
Staliśmy — pięciu chłopa — na dnie kosza od bielizny, na płaszczyźnie niewiększej od blatu średniego stolika w „Ziemiańskiej“ albo w „Astorji“. A prócz tego — mówię tu, oczywiście, o dziesięciu pokaźnych męskich stopach i pięciu takichż postaciach — ów kosz zawierał jeszcze walizkę „płatnego pasażera“, szereg butelek z wodą sodową, kilka pudeł od aparatów, dwie butelki wina i jakiś galimatjas sznurów, z których jeden był czerwony,