najważniejszy, i otwierał podobno tajemniczy szyber u szczytu balonu.
Cały ten dorodny martwy i żywy inwentarz wisiał mniej więcej na wysokości dwóch metrów nad ziemią i dyndał się łagodnie pod olbrzymią kulą, jak źle przyszyty guzik przy kamizelce atlety cyrkowego.
Panowie z dołu ciągnęli nas wolno, ale pracowicie i po kilku targnięciach wyjechaliśmy wreszcie na podwórko, wydostaliśmy się — jak mówił fachowo pilot — z za cienia gazometru.
Wicher tylko czekał na tę okazję. Sznury załopotały, balon drgnął i gondola, trzymana mocno przez muskularnych majstrów fabrycznych, umieściła się w powietrzu jakoś skośnie w ten sposób, że ja leżałem na docencie, Mateuszu Seddigu, na mnie płatny pasażer, a na nim znowu mały Kubuś.
— Trzymać — krzyczał Rotzoll. — Wszyscy do sznurów! Trzymać!...
Ale — pomimo pozycji skośnej — zorjentowałem się odrazu, że już żadna siła ludzka Tilly II nie utrzyma. Wicher nabrał szalonego rozmachu, walił raz po raz w olbrzymią powierzchnię wydętej płachty nad nami i pchał wielką żółtą kulę mocnemi uderzeniami w stronę parkanu, w stronę kominów fabrycznych, drutów i przewodów elektrycznych.
Sznury, przyczepione do gondoli, miały już prawie kierunek poziomy, kosz zamiast pod balonem wisiał sobie zawadjacko gdzieś z boku — panowie na dole czepiali się konwulsyjnie za zwisające powrozy...
Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/33
Ta strona została przepisana.