Nagle... Wichura nawet nie wysiliła się zbytnio: nic nie zawyło, nic nie gwizdnęło groźnie. Wystarczyło jedno mocniejsze dmuchnięcie. Liny kotwiczne wyrwały się z rąk tych ludzi, widziałem tylko ich oczy przerażone, słyszałem jakieś okrzyki niezrozumiałe. Gondola — uwolniona nareszcie z opresji — z wysokości dwóch metrów runęła natychmiast na ziemię, ryjąc grunt tym końcem, przy którym stał Mateusz Seddig. Potem znów radośnie podfrunęła w górę, aby po chwili zaorać ugór narożnikiem, przy którym ja stałem. Upodobawszy sobie widać tę zabawę, kosz w ustawicznych prysiudach wlókł się za balonem: hop! do góry i w te pędy bęc! nadół. Zupełnie jakby jakiś żartobliwy olbrzym opukiwał żywym młotem podwórko. Raz wali w ziemię płatny pasażer, mały Kubuś i asystent Rotzoll, raz — dla odmiany — ja i Mateusz Seddig. I znów wahadło jedzie do góry i znów bije o piach nauczycielem ludowym.
Najgorsze, że cały ów „trepak“ idzie w niewłaściwym kierunku. Mocny drewniany parkan zbliża się ku nam coraz bardziej — widzę dokładnie grube deski, nad niemi tęgie druty — przewody elektryczne. Jeżeli nie zginiemy od uderzenia, to już napewno zawiśniemy na którejś żelaznej linie, na kablu z napisem: Uwaga! Wysokie napięcie! Gdybyśmy się cudem ześlizgnęli z kabla, to są jeszcze kominy fabryczne — stoi ich tam olbrzymi czerwony pułk przed nami, każdy dryblas uzbrojony w piorunochron... Niema o czem mówić — koniec. Kurtyna.
Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/34
Ta strona została przepisana.