Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/35

Ta strona została przepisana.

Kojec, w którym się gnieździliśmy, odskoczył raz jeszcze, jak piłka, na pokaźny dystans, odwrócił się zgrabnie, akurat wąskim bokiem, przy którym stałem, ku parkanowi, powziął widać decyzję, że go zaatakuje tym frontem i, nabrawszy rozpędu, huknął z impetem parowego młota w dwucalowe deski. Nawet się nie schyliłem — bo i po co? Jakiś niesamowity, srebrzysty brzęk tłuczonego szkła, rumor, trzask desek, wrzask głosów ludzkich... — Potem gondola wykonała kilka jeszcze żwawszych ruchów: dnem do góry, dnem na dół, coś się zakołysało przekręciło, jakieś druty i szyny mignęły mi w oczach.

Cisza...
Cisza tak doskonała, jakbym wpadł w szufladę, napełnioną watą. I rzeczywiście kłębi się pode mną szereg brudnych poduch, nade mną przewalają się jakieś jaśniejsze, lśniące pierzyny — stoję w koszyku, przywieszonym do dużej kuli footballowej, sam jeden wśród obłoków! W rękach trzymam jeszcze ogryzek szklanej rury, wypełnionej węglem, serce dudni mi w piersiach, puls — 728, temperatura — 273, wrażenia akustyczne — 0,1, wrażenia optyczne — jasna chmurka goni atramentową ciemną chmurkę, potem jeden pokład brudnych betów pryska wodą na inny pokład betów, kłęby pary w dole wzdymają się aż do kosza, opadają, rozpływają się, jak mleko, które wreszcie wykipiało...
Widać żółte i zielone kwadraciki pól i po tym połatanym pledzie szkockim sunie czarna mucha czy chrabąszcz — lokomotywa kolejowa. Rzeczka,