Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/36

Ta strona została przepisana.

jak nić babiego lata, przy niej kilka pudełek z czerwonemi pokrywkami. Wszystkie te zabawki jakiś figlarz ustawił na dziwnie głębokim talerzu, powrzucał je bez sensu do miski, której brzeg oddalony sięga aż do mego poziomu.
Nie ulega żadnej wątpliwości — wiszę tu w tym kojcu co namniej trzy tysiące metrów ponad solidną skorupą ziemską! Zupełnie, jakbym wyszedł w obcem mieszkaniu na balkon, wychylił się z piątego piętra przez balustradę i nagle, oderwawszy się razem z tą nikłą ozdobą architektoniczną od domu, pofrunął w przestworza na wysokość stu dwudziestu kamienic. Żywej duszy obok mnie niema — jestem sam!
Mogę krzyczeć — ale mnie nikt nie usłyszy, mogę wołać „na pomoc!“ — ale nikt na tym padole z pomocą mi nie przyjdzie, choćbym sobie fruwał dwa łata i kwartał. Nikt na świecie ręki mi nie poda i nikt mi nie poradzi. Mogę pociągnąć za czerwoną linę, która otwiera szyber, ale pojęcia nie mam, jaki to wywoła efekt: czy Tilly II razem ze mną rymnie, jak kamień, w przepaść, czy też otuli mnie łagodnie swoją impregnowaną płachtą, wypełnioną wodorem. Mogę wreszcie pociągnąć za niebieską linę, chociaż nie wiem, do czego właściwie służy — ale nie lubię doświadczeń z przyrządem nieznanym i to jeszcze trzy kilometry nad ziemią. Ogromnie trudno jest w tej pozycji o objektywizm naukowy... Każda nieudana próba grozi śmiercią...
A tymczasem przeklęta Tilly mknie lekko nad krajobrazem i albo huknie mojem wątłem ciałem