o jakie Alpy, albo roztrzaska mi czaszkę o Pireneje, albo poporostu wywiezie mnie na Ocean Atlantycki i tam dopiero utopi w słonej wodzie!... W starych romansach piszą, że rozhukany rumak jest straszny. Głupstwo! Najbardziej rozbrykany koń ma jakąś uzdę, grzywę, ogon, coś, za co go można chwycić w momencie krytycznym — ale taka oszalała Tilly pędzi naoślep, przesadza góry i rzeki, mija wsie i miasta i drwi sobie z wszelkich wędzideł i hamulców, których zresztą wcale nie posiada! Najdzikszy „latawiec wiatronogi“ ma — mimo krwią nabiegłych oczu i rozdętych nozdrzy — gdzieś tam odrobinę serca i instynktu samozachowawczego, może stanąć, opamiętać się, — ale taka, wodorem nadęta żółta płachta, wali wyniośle i obojętnie przez łańcuchy skał, rwie ponad spienione oceany ku niechybnej katastrofie z szybkością stu kilometrów na godzinę... — zimna, spokojna nieprzystępna... Tak sobie postanowiła i niema apelacji! Cóż znaczą obłąkane bucefały, cóż wszystkie przeraźliwe rumaki Apokalipsy wobec jednej rozpętanej, okrągłej Tilly drugiej?...
Wyprawa — jak się łatwo domyślić (niemógłbym przecie napisać tej relacji) — skończyła się nadspodziewanie łagodnie. Wcale nie byłem sam w owej łodzi powietrznej! Przegapiłem poprostu jakąś komendę: — „padnij“ czy „kucnij“ — i stałem wyprostowany, zachowałem pozycję pionową, podczas kiedy towarzysze podróży przywarli na płask do dna kosza, przyczem płatny pasażer leżał na pudle od barografu, Mateusz Seddig na pasażerze a mały
Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/37
Ta strona została przepisana.