Kubuś i pilot, asystent Rotzoll, owinęli się spiralnie około postawionej na sztorc walizki nauczyciela ludowego mniej więcej tak, jak wątły bluszcz owija pień rosłego dębu. Odkryłem ich wreszcie wśród rupieci, postawiłem na nogi, napoiłem winem z jedynej nierozbitej butelki i po godzinnej podróży w chmurach i błękitach wylądowaliśmy przy pomocy miejscowych chłopów w jakiejś cichej wsi bawarskiej. Nie pamiętam, jak się owa wieś nazywała, nie pamiętam również, co napisałem w raporcie o „składnikach promieniotwórczych“ (wszystkie przyrządy, obie rury z prażonym węglem i oba gąsiorki z wodą rozprysły się oczywiście już przy starcie i legły w pyle pod płotem kolejowym)...
Wiem tylko, że tej krótkiej chwili samotnych rozmyślań — „tam w górze, pod obłokiem“, zdala od mrowia ludzkiego — nie zapomnę. Mam od owego czasu respekt dla żeglarzy powietrznych i nawet mały, czerwony, dziecinny balonik budzi we mnie szacunek i trwogę... Kiedy mnie tęsknota za samotnością i odludziem ogarnia — idę o 3-ej do Ziemiańskiej, albo o 4-ej do Bibljoteki Publicznej. Nie należy w tych rzeczach przesadzać!
Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/38
Ta strona została przepisana.