I, patrzcie państwo, omyliłem się! Konduktor na sam dźwięk wyrazów „całoroczna jizdenka“ salutuje uprzejmie, wskazuje dworskim gestem pluszową kanapę w przedziale „Praha — Karlovy Vary“ i jadę — ja — parjas, autor dramatyczny! — dokąd lokomotywa poniesie! Jak maharadża z Beludżystanu, jak premjer afgański!
W Pradze trafiam na ferje teatralne... Toby ostatecznie można było przeboleć. Gorzej, że widocznie z powodu końca sezonu, ktoś zapuścił szarą kurtynę na wszystkie słynne widoki i perspektywy pięknego miasta. Z Petrzyna widać zarysy wieżyc, widać Hradczany, jakby naszkicowane rozwodnionym tuszem — mgły się wałęsają nad Wełtawą i czasem tylko, o zachodzie, błyśnie czerwony otwór w teatralnej zasłonie — słońce.
Ale człowiek, który — jak ja — zna tajemne zaklęcie, nie obawia się burz, ani mgieł. Wskakuję w pierwszy lepszy pociąg na dworcu Masaryka, wołam „jizdenka!“ — mija pół butelki wina czerwonego i jeden rozdział książki Fabre’a o owadach — Karlsbad! Rzeczułka „Ciepła“ wije się serpentyną wśród pagórków zielonych, kłęby pary buchają ze „Sprudla“, jak z lokomotywy — i w wązkiej kotlince snują się, jak na dobrym filmie, ludzie ze wszystkich stron świata... Nic mi nie jest, wody pić nie zamierzam, wolę Pilznera od Giesshüblera, a jednak — przyznać muszę, że już atmosfera wielkiego kurortu dziwnie kojąco działa na nerwy. Cóż to, naprzykład, za rozkoszna lektura taka lista przyjezdnych! Studiuję ową kurlistę co wieczór i serce mi rośnie.
Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/40
Ta strona została przepisana.