Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/44

Ta strona została przepisana.

W krótkiej podróży z Warszawy do Triestu mamy — jeżeli mnie pamięć nie myli — cztery granice, a ponieważ trzeba też wrócić do domu, więc osiem. Na każdej z tych granic dwaj panowie oglądają mój paszport, rzucają kilka aforyzmów w języku, którego nie mogłem się nauczyć, bo mi nie pozwolono wyjść z wagonu i przyłożywszy pieczęć: St. Ilj (więcej samogłosek ta stacja nie posiada) do mego „dowodu osobistego“, oddają mnie w ręce innych dwóch panów. Ci znowu żonglują mojemi chustkami do nosa „z dziecinną radością ciągną za sznurek“ starej piżamy, w nadziei, że jakiś „usłyszą mazurek“, przyczem zadają pytania bez sensu: czy pan nie ma czasem za dużo pieniędzy?
Przez trzydzieści osiem lat życia nic mi się podobnego nie zdarzyło — raptem na St. Ilj miałoby mi się odmienić?
Pierwsza czwórka takich panów człowieka trochę irytuje, druga — czesko-austrjacka — też, trzecia — austrjacko-jugosłowiańska — jeszcze ociupinkę, ale już ósmą w Postumji witamy uśmiechem radosnym.
Istotnie, jest w tem jakaś podniosła, wielka idea, jakaś myśl, krzepiąca serce i ducha: szesnaście razy cztery, sześćdziesiąt cztery osoby poważne i dorosłe, żyją — chwalić Boga, — rodziny utrzymują tylko z tego, że oglądają dokładnie i skruputalnie moje stare spodnie, wykonane ongi przez krawca, p. Szymczaka, w Warszawie przy ulicy Wspólnej.
Jeszcze bodaj kilka mocniejszych wysiłków,