Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/45

Ta strona została przepisana.

jeszcze kilka rewizyj, jeszcze kilka St. Ilj (djabelnie mało samogłosek posiada to słowo, jak na stację węzłową), a wyzbędziemy się w Europie wszelkich kłopotów, co mówię, wszelkich kryzysów ekonomicznych. Małe pacholęta nasze będą sobie biegały wesoło po łąkach szmaragdowych i maczały stopy w ruczajach szumiących, podczas gdy my, ich ojcowie, śpiewając pieśni radosne przy zbożnej pracy, oglądać będziemy jedni drugim spodnie a kalesony, paszporty a dowody osobiste. Co kilka kroków stać będzie — hen, jak okiem sięgnąć — barak z sosnowego drzewa i w tym baraku schodzić się będą wieczorkiem Serb z Bułgarem, Rumun z Węgrem, d’Annunzio z Chorwatem, Grek z Turkiem, Czech z Niemcem i, gwarząc, a dogadując, rzeknie jeden do drugiego:
— Nie ma pan czasem za dużo pieniędzy?
Poczem się wszyscy rozbiorą do naga, jeden drugiemu — jak to między sąsiadami — kieszenie przetrząśnie, pieczątkę tu i owdzie przylepi, majtki ocli, kwitek wyda. Żyć nie umierać.
Pamiętam, gdzieś pod Dziedzicami — wsiadł do naszego przedziału przystojny brunet w saku koloru czekoladowego. Był to — jak się okazało — Włoch, i to Neapolitańczyk, który też zupełnie poważnie i ze szczerym entuzjazmem twierdził przy każdej okazji, że Kattowitz ést très joli. Widocznie krajobraz jest doprawdy stanem duszy i dobry interes w Katowicach wygląda piękniej, niż zachód słońca na Capri. Ale nie o słońcu chcę mówić, tylko o czem innem.