Dzień był marcowy, pochmurny, wietrzny i nieprzyjemny. Lekarz posadził mnie na łóżku, przyłożył zimne ucho do moich obnażonych pleców, kazał mi wstrzymać oddech i liczyć szeptem od dziesięciu do dwudziestu. Potem zadał mi kilka pytań w sprawach rodzinnych, na które znów musiałem odpowiadać z zapartym oddechem, wreszcie opukał mnie niklowym młoteczkiem i rzekł:
— Powinien pan wyjechać na Południe. Naprzykład do... Właściwie wszystko jedno, gdzie się pan ulokuje. Riviera, Sycylja... Co panu serce dyktuje, Może pan osiąść na Korsyce albo na wyspach Balearskich. Jeżeli pan woli natomiast Korfu, Kair albo Algier, to jako człowiek sumienny zaznaczyć muszę, że nic nie mam przeciwko takiemu kierunkowi podróży. Zgadzam się też chętnie na Malagę, San Sebastian i Gibraltar...
Otóż — byłem wtedy asystentem w F. i miałem sto pięćdziesiąt marek pensji miesięcznej. Dodajmy do tej sumy trzydzieści dziewięć stopni gorączki, która dziwnym trafem ogromnie podniecająco wpływa na moją elokwencję, a nie zdziwimy się wcale,
Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/48
Ta strona została przepisana.
DWIEŚCIE MILIGRAMÓW