Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/49

Ta strona została przepisana.

że odpowiedziałem temu człowiekowi uprzejmie, ale stanowczo w sposób następujący.
— Nie pojadę, doktorze, ani na Bermudy, ani do Pernambuco, ani do Kairu, ani na Formozę, Oczywiście tam, gdzie chodzi o zdrowie, nie dbam o wydatki, ale wstrzymują mnie pewne poważne względy natury, że tak powiem, moralnej: nie uznaję turyzmu, nie uznaję bezcelowej włóczęgi z kąta w kąt. Ilekroć widzę w jakim ciekawszym punkcie globu biuro Cooka, uchylam kapelusza. Ten człowiek oddał wielkie usługi ludzkości: to on obwozi dziwacznych obieżyświatów w dziwacznych koczobrykach, to on pokazuje im pałace dożów, rzeźby Michała Anioła, Kwirynały, kolumny Trajana, grobowce Luksoru. Bez Cooka prepadłby cały dorobek wieków i pokoleń, bo któżby te pomniki, wykopaliska i krajobrazy oglądał, gdyby mu ich przedstawiciel Thos Cook’s Tourist Office palcem nie wskazał i w krótkiem improwizowanem przemówieniu nie objaśnił? Uznaję to wszystko teoretycznie, ale praktycznie — nie umiem zwiedzać świata jako turysta i klient biura podróży. Nie umiem się szwendać z niefrasobliwą miną po morzach i kontynentach. Źle się czuję w roli Głupiego Augusta, który w cyrku przeszkadza poważnym ludziom w ustawieniu żelaznej klatki dla turystów, a w Rzymie napastuje zaaferowanych przechodniów, solidnych kupców, przemysłowców i męczy ich pytaniami, gdzie jest Forum i gdzie Via Appia. Jeżeli doktór mnie chce wysłać na Południe, to niech mi doktór wyszuka jakie zaję-