Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/50

Ta strona została przepisana.

cie na Południu. Bardzo lubię słońce, uwielbiam słońce, ale nie mogę się wygrzewać w słońcu, że tak powiem, bezprawnie, jak próżniak i lazaron. Jestem fizykiem z zawodu. Jeżeli więc doktór wie o jakiem lokalnem zaćmieniu — np. w okolicach zatoki Liońskiej — udam się tam chętnie na koszt Rzplitej Francuskiej i będę badał protuberancje...
— Protuberancje? — rzekł doktór. Spoważniał i wziął mnie za puls.
Teraz znowu on liczył z zapartym oddechem:
— Osiemdziesiąt dwa... osiemdziesiąt sześć... dziewięćdziesiąt... Hm... Niech się pan okryje ciepło, niech pan nie wychodzi z domu. Ja tu jutro rano znów przyjdę.
Napisał coś na kartce, pogadał o czemś z jedyną służącą naszego pensjonatu i poszedł. Nie wiem, czem tak nastraszył Babettę (tak jej, niestety, było na imię), ale z rozszerzonych źrenic tej kobiety wywnioskowałem, że jestem stracony. Ha, trudno.
Połknąłem kilka pastylek od kaszlu, jąłem porządkować papiery, drzeć stare listy... Nagle... dzwonek telefonu.
— Hallo? Co tam?
— Mówi Instytut Fizyczny... Mechanik Metzger... Pan profesor chce się w bardzo pilnej sprawie porozumieć z panem doktorem. Chwileczka! Przełączam telefon.
Aparat swoim zwyczajem zaterkotał przeraźliwie i po krótkiej pauzie, wypełnionej najdziwaczniejszemi dźwiękami, usłyszałem wreszcie głos mego