Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/52

Ta strona została przepisana.

tak nowa, że chemicy — tak samo jak my — nie mają o niej pojęcia. Zatem zgoda, co? Po instrukcje, papiery, informacje zechce pan się zgłosić wprost do radnego miejskiego, mecenasa Mortona, ulica Kettenhofweg 15. Do widzenia. Wesołej podróży!
Tirr... trrr... dzyń-dzyń... pik-pik... Koniec!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Mecenas Morton przyjął mnie bardzo uprzejmie, poczęstował mnie cygarem, posadził mnie na fotelu.
— Blady pan jest trochę, doktorze? To nic. W podróży wszystkie dolegliwości miną. Nie wiem, jak pan, ale ja ogromnie lubię się wałęsać po świecie. Londyn! Mój Boże — City! Trafalgar Square! Piccadilly! Cieszy się pan, że pan jedzie? co?
— Ogromnie, Anglja to kraj moich marzeń. Każdy z nas, mecenasie, ma taki swój własny biegun magnetyczny na ziemi, taki punkt, który... Ale, jeżeli mam prawdę powiedzieć, teraz właśnie...
— Rozumiem. Był pan kiedy w Anglji?
— Nie.
— A jak pan znosi podróż morską?
— Nie wiem. Morze widziałem w Zandforcie i w Sopocie. Znamy się z oceanem tylko z widzenia, cenimy się nawzajem bardzo, ale byliśmy dotąd na stopie, że tak powiem, ceremonialnej...
— Hm... Pan, zdaje się, ma jeszcze lekką gorączkę?
— Owszem, mecenasie. Trzydzieści dziewięć... I dlatego właśnie...
— To minie. To wszystko minie. W Londynie