chciałbym nikogo narażać na straty... Słowem: jaka jest wartość tej tub... tej tub... tej ampułki?
— Wartość tubki?
Mecenas zajrzał do skoroszytu, przerzucił, pogwizdując wesoło, kilka kartek, wykonał srebrnym ołóweczkiem kilka działań arytmetycznych i rzekł spokojne:
— Trzydzieści tysięcy dolarów.
— Boże, bądź miłościw... Trzydzieści tysięcy dolarów!!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Wyszedłem na ulicę, objąłem ramieniem tęgi słup łukowej lampy elektrycznej, a jednak poważne, trzypiętrowe, solidne kamienice na Kettenhofwegu chwiały się i falowały przede mną, jak zwiewne mgiełki poranne...
Tak. Teraz mogę z czystem sumieniem siąść do wagonu, mogę śmiało spojrzeć w oczy towarzyszom podróży, konduktorom kolejowym, celnikom, majtkom okrętowym, lwom na Trafalgar-skwerze. Nie jestem turystą od Cooka, zblazowanym próżniakiem, obieżyświatem, włóczykijem, zawalidrogą i gapiem, który sprawdza podług spisu inwentarza, czy nic się od czasów Baedeckera na ziemi nie zmieniło. Jadę do Londynu, do metropolji świata, do największego miasta na tym globie, ale wiem poco jadę! Po tubkę. Zstępuję do czeluści piekielnej, wciskam się natrętnie w największe mrowisko, jakie wieki i pokolenia usypały na tej planecie, ale jeżeli mnie kto na Regent Street, nad Tamizą albo w Hyde-Parku zaczepi i powie mi gburowato: