Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/56

Ta strona została przepisana.

życie własne i zabezpieczę ją — tubkę! — od domieszki mezotoru? Zupełnie, jakby mi kto powiedział: panie, zgubiłem niedawno w Afryce między Tripoli i Transvaalem szpilkę pojedyńczą, — będzie ją pan łaskaw odszukać. Tylko niech pan uważa, bo tam są i inne szpilki. Niech się pan nie omyli.
Nadomiar złego ów przeklęty objekt wart jest — trzydzieści tysięcy dolarów. Gdybym tę sumę chciał miastu F. moją pensją asystencką spłacić, musiałbym tu, żywiąc się korzonkami i korą drzewną, pracować za darmo przez lat sześćdziesiąt pięć... Nawet umrzeć mi nie dadzą przed uiszczeniem ostatniej raty, bo tubka jest przecie własnością szpitala miejskiego. A lekarze, jak się uwezmą...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Prawdę ludzie mówią, twierdząc, że strach ma wielkie oczy. Każdy szczegół tej podróży, każdą klamkę wagonu, każdą twarz konduktora pamiętam, widzę wyraźnie i teraz jeszcze, po tylu latach. Na pokładzie statku Calais-Dover ulokowałem się tuż pod środkowym kominem okrętowym. Nie jadłem nic, nie zmrużyłem oka. Liczyłem sekundy, łykałem pigułki mecenasa Mortona, stałem nieruchomo, wpatrzony w ciemną noc, w atramentowe fale Atlantyku. Reflektory statku wbijały w czarną przestrzeń dwa potężne słupy świetlne i, podpierając się niemi, jak szczudłami, brnęły przez to mare tenebrarum. Słychać było pluskotanie śruby i rytmiczny oddech maszyn.
O godzinie pierwszej po północy syrena, umieszczona akurat na moim kominie, tuż nad moją sko-