łataną głową, ryknęła okropnie, jak zarzynane bydlę, wielokropek świateł zamigotał na horyzoncie, oba jasne słupy reflektora pobiegły wdal, jak wyciągnięte na powitanie ramiona...
— Dover! — zameldował mi uprzejmie któryś z marynarzy, litując się widocznie nad wystraszonym szczurem lądowym. — Old merry England! Przybijamy do brzegu.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
...I tak się zaczął moment bodaj najdziwaczniejszy mojej karjery naukowej. Wstawałem raniutko, o ósmej, pożerałem w pensjonacie owsiany „porridge“, wynajmowałem na koszt magistratu f-ckiego somochód i przerzynałem lotem strzały wpoprzek największe miasto globu, mijałem Hydepark, Heigh Holborn, gwarną City, tratowałem ludzi na mostach, przeszywałem wskoś Finsburg, Hoxton, żeby wylądować hen, na krańcach, za Whitechapel Road. Tu w dzielnicy najuboższej Londynu, przypominającej nieco naszą Tamkę, Solec albo Targówek gnieździła się fabryka British Radium Co, i tu — w niedostępnem sanctissimum tych zakładów, w parterowym domku murowanym królował wysoki, jasnowłosy, bladooki H. J. Wilson, chemik. Witał mnie zawsze jakimś uroczystym, wschodnim ukłonem, przykładał dłoń do serca i do czoła, pochylając głowę i zapraszał do wnętrza, poczem natychmiast zabieraliśmy się do pracy. Objektem naszych wysiłków była szczypta białego, niebieskiego, fosforyzującego proszku, umieszczona starannie na małem szkiełku od zegarka i nad tym niuchem tabaki ślę-