Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/58

Ta strona została przepisana.

czeli dwaj dorośli ludzie od rana do późnego wieczora, obaj przejęci obawą i lękiem, że im się przez nieuwagę jakiś atom niesforny, jakaś drobina frywolna wyniknie i zagubi. „Niuch tabaki“ trzeba było zamienić najpierw na bromek, później na chlorek, później znowu na bromek, za każdym razem ważąc ową nikłą szczyptę na precyzyjnej, dziesięciotysiączne części miligrama wykazującej wadze.
Wszystkie rękoczyny wykonywał poczciwy, bladooki H. J. Wilson, a ja obserwowałem go, jak opryszka i zawodowego oszusta. Sprawdzałem ciężarki na jego wadze, kazałem mu dyktować cyfry, które sam, osobiście, mnożyłem i dzieliłem. W południe zasiadaliśmy w najlepszej komitywie do stołu i dzieliliśmy się bułkami z szynką i butelką piwa.
Po skromnym „lunchu“ poczciwy Wilson znów był opryszkiem i oczajduszą i wił się pod karzącem okiem sprawiedliwości. Wieczorem zamykaliśmy szkiełko razem z niuchem niebieskiej tabaki w pancernej kasie ogniotrwałej, którą — dla pewności — pieczętowałem czerwonym lakiem odciskając na nim mój kluczyk od walizki.
Po czterech dniach wytężonej pracy strzeliste wieże Opactwa Westminsterskiego, domy na Oxford Circus, barki na Tamizie, żydzi z Whitechapelu, wykwintni panowie z Leicester Square, kontury wszystkich gmachów, wehikułów i ludzi świeciły dla mnie — nocną porą zwłaszcza — światłem bladoniebieskiem, przypominającem bromek radu.
Nareszcie dnia piątego — w południe — uścisnąłem serdecznie dłoń zacnego bladookiego Wilsona,