Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/61

Ta strona została przepisana.

— Na kontynent.
— Może pan zabrać trzy walizki do wagonu. Nikomu to zawadzać nie będzie, bo posażerów wcale niema.
Dziwne. W Queenborough, w przystani, telepie się na sznurach kotwicznych mały parowiec holenderski. Marynarze ładują pośpiesznie duże drewniane skrzynie, owinięte rogożą tłomoki, olbrzymie paki, małe paczuszki, ale pasażerów można policzyć na palcach. Jakiś nieduży rudy chłopak z aparatem fotograficznym. Jakaś „fräulein“, która już na ławeczce okrętowej piszę „ukłony i pozdrowienia“ na kolorowanych pocztówkach z widokami. Jakaś wykwintna angielska dama — i ta jest bodaj najbardziej niepokojąca. Wymierza statek krokami, odnalazła oś geometryczną i na tej osi, ściśle pośrodku, rozkłada pledy, poduszki, kołdry, koce, poczem — nim jeszcze nasz poczciwy „Willem van Oranje“ zdążył odsapnąć, kładzie się na podściółce betów nieruchomo, nawznak i patrzy w stalowe, groźne niebo, wyprostowana, sztywna, jak mumja egipska.
Marynarze cicho, bez słowa, wciągają liny i łańcuchy na pokład. „Willem“ gwiżdże i poważnie, majestatycznie, spokojnie sunąć zaczyna wzdłuż brzegu.
— Radziłbym panu coś zjeść przedtem — szepce mi na ucho, ni stąd ni zowąd, steward okrętowy. — A możeby buteleczkę wina czerwonego?
Dziwny człowiek. Traktuje mnie tak, jakbym był beznadziejnie chory, a ja się czuję świetnie.